Listopad nie należy do najbardziej porywających miesięcy w ciągu roku i przez całe moje życie głównie ratowało go tylko jedno – moje urodziny. Tak też było w tym roku. Mój weekend urodzinowy zdecydowanie wybija się na pierwsze miejsce wśród wydarzeń tego miesiąca. Odkąd pamiętam uwielbiałam organizować urodziny. W podstawówce tydzień wcześniej rozpisywałam wszystkie gry i zabawy (do tej pory mam książkę, z którą przeprowadzałam to niecne planowanie) oraz listę przebojów do tańczenia (najpierw szybkie, a potem wiadomo, przytulańce na długość ramienia). W tym roku był powrót do korzeni, bo tematem przewodnim były gry planszowe (Kalambury o 5 nad ranem i Agricola zaraz po śniadaniu – mogłabym tak codziennie). Inną listopadową przyjemnością była krótka wycieczka do Warszawy pełna spotkań, pysznego jedzenia i teatru improwizacji (tak też mogłabym codziennie). To tak z rzeczy niematerialnych. Z kolei, materialni ulubieńcy listopada wyglądają następująco:
1. Softbox – CineGEN
Pamiętam jak w mojej fotograficznej rodzinie pojawił się statyw, a ja zaczęłam się zastanawiać „jak wcześniej mogłam w ogóle bez ciebie żyć?”. To samo mam teraz z softboxem. Ile to ułatwia pracy, kiedy nie trzeba się przejmować tym, że są takie dni, podczas których od rana poziom światła wynosi -5. Robię wtedy pstryk i dzieje się magia.
2. Blenda 5 w 1 – Terronic
Ile rzeczy robiło już u mnie za blendę! Folia aluminiowa, pudełko z Poczty Polskiej, osłona na szybę w samochodzie i różne inne cuda. Teraz już nie muszę kombinować i mogę odbijać światło na 5 różnych sposobów. Wyzwaniem jest tylko składanie blendy, chociaż to też już mi idzie coraz lepiej. Pierwszy raz nie należał jednak do łatwych (jak to się ma z pierwszymi razami). Nagimnastykowałam się z 15 minut, obejrzałam 3 filmy na YT i nic. Już zdążyłam stwierdzić „pierdolę, nie robię, będziesz tak leżeć rozłożona, jak jakaś lafirynda”. Dałam jej jednak ostatnią szansę, obejrzałam film nr 4, który w końcu okazał się pomocny i wreszcie jakoś poszło.
3. Skarpetki – Medicine
W czasach, kiedy ze względu na wiek, nadawałabym się do programu „My sweet 16” (tyle tylko, że polskie MTV jeszcze tego nie produkowało, a nawet jeśli, to na urodziny nie dostawałam najnowszych samochodów), słynęłam z moich fantazyjnych skarpetek. Dinozaury, żyrafy, piraci – nie było dla mnie ograniczeń. Później przeszłam bardziej w fazę paskową, ale nadal bardzo kolorową. A jeszcze później nastał ten dzień, który moja koleżanka z Hiszpanii (uwielbiająca kolorowe skarpetki) określa dniem, kiedy stajesz się dorosłym człowiekiem – przeskoczyłam na nudne, najczęściej czarne lub szare stopki. Dlatego, kiedy zobaczyłam nową kolekcje skarpetek w Medicine, przemówiła do mnie Sy z przeszłości i powiedziała: bierz. No to wzięłam. Nie można dyskutować ze sobą z przeszłości. Co więcej, zakupu dokonałam w piątek po południu, a już w sobotę rano mogłam odebrać paczkę z Paczkomatu. I jak tu nie kochać Medicine!
4. Piżama – Oysho
Jest tak ciepła i miła, że odkąd ją dostałam na początku miesiąca, co wieczór cieszę się, że znowu będę mogła ją założyć. Wiadomo jak ważne jest cieszenie się małymi życiowymi przyjemnościami, a ja naprawdę robię to codziennie.
5. Herbatka – Lidl
Bardzo lubię próbować nowych połączeń smaku, dlatego Herbatka przyciągnęła moją uwagę podczas zakupów. Jest to połączenie czarnej herbaty z miętą pieprzową, ziarnem kakaowca i rooibosem. Niestety popełniłam błąd przy jej kupowaniu, bo wzięłam tylko jedną puszkę, a kiedy wróciłam po więcej, już jej nie było. Jest tak dobra, że mogę jej wybaczyć nawet tę niefortunną nazwę (nie znoszę zdrobnień, do tego stopnia, że często upominam o nie ludzi).
6. „Ryby są super” – Lidl
O książce pisałam już wcześniej (tutaj), więc nie będę się powtarzać. W sobotę przeszła swój chrzest bojowy, kiedy to mój tata wypróbował pierwszy przepis. Palce lizać! Tak idealne połączenie smaków! Wyjadałam sos łyżką (co prawdziwa dama, taka jak ja, robi tylko wtedy, kiedy coś na to zasługuje).